Ten wpis napisała Sylwia.
Las Palmas de Gran Canaria, jedna z Wysp Kanaryjskich bardzo przypadła mi do gustu. Pogoda wspaniała. Nie jest jakoś nadmiernie gorąco. Często nad wyspą się chmurzy i przez to jest bardzo przyjemnie. Wieczorem robi się całkiem chłodno, tak że można założyć nawet długie spodnie i sweter. Choć Hiszpanki chcąc być bardzo modne noszą trendy kozaczki cały dzień.
W ramach wycieczek po wyspie udało nam się zwiedzić na południu Costa del Faro, czyli wybrzeże z latarnią. Całe to południowe wybrzeże opanowane jest przez niemieckich turystów. Hotele zbudowane typowo pod Niemców, z niemieckimi napisami wszędzie, nawet ulice miały często niemieckie nazwy. I oczywiście przychodnie i jakieś kliniki również zostały pomyślane pod niemieckich emerytów i rencistów. Lekarze na tej wyspie pełnią bardzo istotną rolę.
Na plaży w Maspalomas są bardzo fajne wydmy stanowiące nawet jakiś obszar objęty ochroną. Spory kawałek idzie się wzdłuż wybrzeża oceanu i wzdłuż tych wydm. W pewnym momencie zaczęło się roić od opalających się topless a potem bardzo płynnie przeszliśmy do części golasków. Głównie panowie w wieku raczej mocno emeryckim. Mnóstwo gejów. Młodych, starych, obściskujących się, całujących na plaży. W pewnym momencie miałam wrażenie, że każdych dwóch mężczyzn, których widzę bez towarzystwa kobiety to para gejów. Wychodzi ze mnie polska ksenofobia 🙁 Ale też prawdą jest, że Majorka czy Kanary to niemal mekka gejów.
W ramach wycieczek po Gran Canarii udało nam się zwiedzić jeszcze … małą wioskę rybacką z przepięknym deptakiem wzdłuż Atlantyku. Fale z hukiem rozbijały się o skały i pieniły. Ocean naprawdę zapiera dech w piersiach. Miasteczko ciche i spokojne. Słynące z „palca boga”, który niestety kilka lat temu złamał się pod wpływem bardzo silnego wiatru. Z apetytem zjedliśmy tam obiad w bardzo niewygórowanej cenie i napiliśmy się kawki.
Z tej strony wyspy, z której my jesteśmy jest wielka marina przy brzegu, a potem w głąb lądu zaczyna się normalne miasto ze sklepami, mieszkaniami, psimi kupami na chodnikach 😉 Z dzielnicami handlowymi, mieszkalnymi i starym miastem.
Przyjeżdżając tu warto poznać choć kilka słów po hiszpańsku. Nawet jeśli to będą tylko pojedyncze słowa. Hiszpanom jest niezwykle miło a jednocześnie szanse na załatwienie jakiejkolwiek sprawy rosną. W każdym choć odrobinę mniej turystycznym miejscu mówią tylko po hiszpańsku.
Kiedy przyleciałam do Las Palmas (11 listopada) w marinie było już mnóstwo jachtów, które miały startować w regatach ARC 2009. Zorganizowane były również seminaria i warsztaty dla załóg na różne tematy związane z crossowaniem Atlantyku. W sobotę byliśmy na wykładzie na temat zarządzania energią na jachcie. W przypadku naszego jachtu to miał być bardzo duży problem. Mamy mnóstwo urządzeń, które pożerają ogromne ilości prądu. Ogromne jak na jacht, który ma płynąć przez większość czasu pod żaglami i nie posiada agregatu.
W czwartek były warsztaty jak posługiwać się sekstansem. Chris Tibbs, człowiek, który trzy razy opłynął świat dookoła a Atlantyk crossował 20 razy, pokazywał nam jak sobie poradzić z tym urządzeniem. Każda załoga przyszła z walizeczką, w której przynieśli sekstansy i po kilku słowach wprowadzenia działaliśmy. My mamy wypożyczony z zaprzyjaźnionego Klubu Żeglarskiego Politechniki Warszawskiej pamiętający czasy DDR.
Dla mnie najciekawsze seminarium dotyczyło problemu zaprowiantowania na taką trzytygodniową wyprawę przez ocean. Wiele cennych uwag. Co zrobić, żeby nie wietrzyć lodówki (znów pojawia się problem zarządzania energią na jachcie). Jak dopilnować,
żeby nikt się nie odwodnił. Ćwiczenia dla ciała i ducha dla załogi. I konkurs z bazylią – jak długo wytrzyma nam na pokładzie roślinka
bazylii zabrana z Las Palmas. Z wykładów staraliśmy się korzystać całości. Po 3-4 godziny dziennie spędzaliśmy na tych seminariach
uświadamiając sobie jak słabo jest przygotowany nasz jacht i jak wiele rzeczy można jeszcze usprawnić albo z czym będziemy musieli sobie poradzić.
15 listopada była parada wszystkich załóg, które dotychczas dotarły do Las Palmas. Oficjalne otwarcie regat. Było już mnóstwo ludzi. Dostaliśmy flagę Polski i jako reprezentacja maszerowaliśmy za Holendrami i przed Portugalczykami. Do tego była orkiestra. Reprezentacje z trzydziestu kilku krajów. Marina jest naprawdę duża. Odczuliśmy to podczas tego przemarszu. Było też widać jak niesamowicie dużo jest ekip z dziećmi, zwłaszcza z Holandii, Norwegii, Francji. Maluchy, które zasuwały w kapokach, zasypiały momentami na kei a jednocześnie świetnie się przy tym wszystkim bawiły. Było też sporo imprez towarzyszących pomyślanych specjalnie z myślą o dzieciach.
18 listopada. Dziś wstaliśmy po siódmej, żeby pójść na targ i nakupić owoce i warzywa. Były dwa stoiska wyznaczone dla załóg z ARC. Wyznaczone w tym znaczeniu, że ktoś tam mówi po angielsku i dowożą zakupy pod jacht. Zrobiliśmy rozpoznanie i okazało się, że mają tam nieźle wyciągniete ceny w górę. Więc zamiast iść na łatwiznę to zrobiliśmy zakupy na straganie lokalnego handlarza, który mówi tylko i wyłącznie po hiszpańsku. Był niezmiernie szczęśliwy, pomocny i okazało się, że sporo chęci z obu stron i bardzo niewielka pomoc słownika umożliwiły nam bardzo udane zakupy. Łącznie z tym, że pan zapakował nam wszystko w kartony, zawiózł piętro niżej do ulicy i zawołał taxi, które za 4 euro zawiozło nas do mariny pod samą bramę do naszego pontonu. Jestem bardzo dumna z nas, że zrobiliśmy zakupy u lokalesa i wykorzystałam niemal całą moją znajomość hiszpańskiego.
Popołudniu zrobiliśmy bieg do Hipermarketu del Corte Ingles celem dokupienia spożywki – bardzo dużo rzeczy zostało kupionych w Polsce i rozplanowanych na dwa odcinki – pierwszy z Anglii na Kanary a drugi przez Atlantyk. Tak więc to co zostało nam do dokupienia to jedynie niewielki wycinek całości. Mimo to kolejne sklepowe wózki wypchane pod samą górę zasiliły nasz pokład.
Lodówka zapchana po brzegi. Pod sufitem wiszą siatki z owocami. Pachnie ananasem. Ciekawe ile z tych owoców wytrzyma do końca rejsu?
Zapraszamy do obejrzenia zdjęć: